piątek, 3 sierpnia 2012

III. Realistyczne sny.


Mówi się, że ludzie potrafią zapamiętać co najwyżej trzy swoje sny. Spokojnie mogę obalić te tezę, zawsze śniło mi się mnóstwo rzeczy, od których mamę potem głowa bolała, gdy była zmuszona tego wysłuchiwać. Arie miała dokładnie to samo i co dziwne – zawsze śniło nam się dokładnie to samo. Jak jakimś bliźniakom, którymi nie jesteśmy.
W moim pierwszym śnie zerwałam swoją długoletnią przyjaźń z Mandy, a potem w zaułku zostałam zaatakowana przez dziewczynę, z którą chodziłam do szkoły – Draco. Powiedziała mi, że jest drakainą i zmieniła się w pół kobietę, pół węża. Była przerażająca.
Nie udało mi się jej pokonać; uratował mnie rycerz w lśniącym złotem podkoszulku, na którym było coś napisane, ale moja dysleksja uniemożliwiała mi odczytanie napisu. Wiem, że w powietrzu zawisło błękitem słowo „rycerz”, a potem obraz się zamazał.
Wtedy znalazłam się pod wodą. Naprawdę. Sądząc po odcieniu wody, byłam naprawdę głęboko, lecz mimo to nie musiałam oddychać, a ciśnienie nie dawało mi się we znaki jak to stałoby się innym ludziom. Rozpoznałam ten pałac; kolumny z masy perłowej i rafy koralowej w najróżniejszych kolorach, pełno rybek, pływających pomiędzy filarami i korytarz, pośrodku którego stałam.
Był niezwykle długi, a prowadził do ogromnych drzwi wysadzanych najpiękniejszymi muszlami, jakimi kiedykolwiek widziałam. Znalazły się również te stworzenia ślimakokształtne z czarów paleozoicznych. Niestety nie zapamiętałam nazwy, ale wyglądały na prawdziwe. Ale prawdziwe w taki sposób, że aż żywe. Zdawało mi się, że pod wpływem wody ich... macki się ruszają i są zdolne do odpłynięcia.
Postąpiłam kilka kroków do przodu, a rwący prąd wody wystrzelił mnie dalej. Pisnęłam, a z moich ust wypłynęły bańki powietrza, które natychmiast popłynęły ku górze. W stronę powierzchni. Dotknęłam stopami koralowej podłogi tuż przed osobliwymi wrotami i wyciągnęłam w ich stronę dłoń, jednak nim dotknęłam zimnego (jak mi się wydawało) materiału, z którego zostały wykonane, otworzyły się na całą swoją szerokość.
Moim zdziwionym oczom ukazała się ogromna sala, znacznie większa od korytarza, ale już nie tak pusta. Na całej posadzce widniała kolorowa mozaika, która poruszała się, jak gdyby była jakąś grą komputerową z nie najlepszą rozdzielczością. Przedstawiała całe miasto z flankami, wieżami, małymi domkami i dziwnymi mieszkańcami, którzy ganiali w kółko wokół siebie, zanosząc się śmiechem. Inni po prostu rozmawiali, bądź gdzieś płynęli. W grupkach i pojedynczo.
Bywałam tu już w moich snach, ale za każdym nie mogłam uwierzyć w piękno tego miejsca, a także w wielki, pięciometrowy tron, który stał w drugim końcu pomieszczenia, centralnie naprzeciw drzwi. Ów sala tronowa (jak mniemam) była zwykle pusta, ale teraz pod tronem stał (bądź unosił się w wodzie, dryfował, nie wiem jak to nazwać) młody chłopak, który zdawał się być jakimś cieniem, który nie potrafi przyjąć stałego kształtu. Raz był młodym chłopcem o czarnych włosach, unoszących się wokół jego głowy niczym aureola, a raz zamiast nóg miał potężny rybi ogon o zielonym poblasku. Raz po raz uderzał nim o wodę, ta wzburzała się, a mnie uderzał zimny prąd, pomimo że byłam w drugim końcu pomieszczenia.
Chłopak mnie nie zauważył, więc bez żadnych oporów podpłynęłam do środka, a ryby, które pływały niczym nie skrępowane, odsuwały się ode mnie, a ja prawie słyszałam ich podekscytowane głosy. Coś w stylu „Znowu nas odwiedziła!” czy „Nasza księżniczka!”.
To naprawdę dziwny sen...
Ten... ktoś uniósł głowę, jak gdyby to wszystko słyszał, a wtedy nasze spojrzenia się spotkały. Miał niesamowicie zielono – niebieskie oczy, przejrzyste i głębokie jak morze. Przysięgam, że moje i Arie są takie same jak tego chłopaka, który teraz uśmiechał się do mnie.
Gdzie jestem? - spytałam, a mój głos było świetnie słychać, chociaż znajdowałam się pod wodą! Naprawdę znacznie lepiej, niż gdybym gadała przez megafon. Po chwili dotarło do mnie, że głos rozbrzmiał w mojej głowie.
Za każdym razem zadajesz mi to samo pytanie – odpowiedział chłopak ze śmiechem i pokręcił głową. Jego czarne włosy (takie jak moje, ale znacznie krótsze) zafalowały niczym wodorosty. - Ale i tak nigdy nie znasz odpowiedzi, więc jaki sens ma tłumaczenie ci tego od początku? - odpowiedział pytaniem na pytanie, a jego głos również rozbrzmiał w mojej głowie. Nie ciążyło mi to, a raczej pieściło mój umysł.
Jak to za każdym razem?
W tym momencie wrota stojące na prawo ode mnie otworzyły się z hukiem, który potoczył się po całym dnie oceanu. A przynajmniej tak mi się wydawało, ponieważ huk był naprawdę głośny. Nie widziałam kto wszedł do sali tronowej ani nie otrzymałam odpowiedzi na zadane pytania, ponieważ mój sen się rozwiał, a zamiast tego znalazłam się gdzieś w New Jersey. Pamiętałam to miejsce z jakiejś szkolnej wycieczki. Co prawda nie jechaliśmy tam, ale mijaliśmy to miejsce, a mnie jakoś zapadło w pamięć. To Hackensack Meadowlands Conservation and Wildlife Area, czyli Ochrona Dzikiej Przyrody jeśli się nie mylę. Lasy i zbiorniki wodne, które nie wydawały mi się zbyt ciekawym miejscem. Tak samo jak teraz.
Było ciemno, ale coś mi nakazało przemierzyć las, więc to zrobiłam. Ruszyłam się z miejsca i jak w transie omijałam pozostałe drzewa, nawet nie zaszczycając ich spojrzeniem. Wędrowałam tak chyba z godzinę (albo krócej, ponieważ mam pewne kłopoty z odmierzaniem czasu) kiedy zobaczyłam słaby poblask przed sobą.
Serce od razu żywiej mi zabiło i poczułam jak moje kiszki marsza grają. Spięłam mięśnie i ruszyłam dalej, a jasny punkcik rósł w oczach. Po jakiś czasie doszły również dźwięki; mrożące krew w żyłach śmiechy i rozmowy, huczenie ognia, które jako jedyne napawało mnie nadzieją i końskie rżenie. Ale to było tak zdesperowane rżenie, że aż zawodzenie. Moje serce się ścisnęło słysząc ten dźwięk. Poczułam chęć natychmiastowej walki w obronie tego konia, ale nie miałam broni. Nic.
Ruszyłam dalej i schowałam się w cieniu drzew. Zaciekawiona wyjrzałam, żeby sprawdzić co jest sprawcą hałasu.
To była para nienaturalnej wielkości ludzi. Brzydkich na dodatek. Każdy z nich miał dziwny, szarawy odcień skóry pełnej pęknięć, ich włosy wisiały w pozlepianych strąkach z głowy i przypominały mi zgniłe wodorosty. Jeden z nich był ubrany w dziwną sukienkę zrobioną z jakichś metalowych oczek, co wyglądało niczym kolczuga, a drugi miał tylko skórzaną przepaskę biodrową.
Cieszyłam się, że siedzą plecami do mnie, ponieważ miałam wrażenie, iż ich wygląd od przodu może mnie okropnie wystraszyć.
- Co z nim zrobimy? - zapytał facet z przepaską i pociągnął za łańcuch, który trzymał w dłoniach. Ten naprężył się, a spomiędzy drzew wyszedł piękny koń o maści palomino. Trzepotał swoją złotą grzywą, gdy był ciągnięty bliżej ogniska. Zauważyłam, że miał coś dziwnego uczepionego do boku, ale nie rozpoznałam tego. Pan Przepaska zarechotał, widząc przestraszone zwierze.
Pani Kolczuga uderzyła go wielką dłonią w tył głowy, a wtedy głośny rechot się urwał.
- Ty tępaku, śmierdzący! - ryknęła tak głośno, że ziemia pod moimi stopami zadrżała. Prawie krzyknęłam, ale zdążyłam ugryźć się w język, co przysporzyło mi tylko dodatkowego bólu. - Oczywiście, że zjemy. Najszybciej jak się da. Najpierw twój tatuś musi przyjść.
- Ale kiedy? - zawył płaczliwym tonem Śmierdzący Tępak. Obluzował trochę łańcuch i koń pogalopował w stronę lasu, ale niestety nie zaszył się wśród drzew.
- Za kilka dni.
W tym momencie się obudziłam z głośnym okrzykiem „Zabić Śmierdzącego Tępaka!” i uderzyłam w coś czołem. Zabolało.
- Andy? - spytała cicho Arie.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na nią. Wyglądałyśmy prawie jak dwie krople wody, miałyśmy taki sam morski kolor oczu, takie same czarne włosy (ale ja miałam dłuższe i proste, dzięki prostownicy), podobny kształt głowy, osadzenie oczu, nosa, podobne usta. Naprawdę. Jednak Arie jest młodsza ode mnie o jedenaście miesięcy. Ja urodziłam się w lutym, a ona w grudniu, toteż chodziłyśmy do tej samej klasy.
Różniłyśmy się również charakterem. Arie była zawsze tą mądrzejszą i bardziej lubianą. Uległą i skorą do pomocy dziewczyną, która nie ma żadnych wrogów.
- W porządku – powiedziałam cicho, czując, że ból głowy wraca. Rozejrzałam się i zauważyłam naszą mamę, Marie Rogers. Drobną blondynkę z lokami, okalającymi twarz w kształcie serca. Przyglądała mi się z niepokojem. Obok stał chłopak, przerastający ją o głowę. Miał blond włosy, opaloną skórę i dobrze zbudowane ciało, które rysowało mięśnie pod koszulką z napisem OBÓZ HEROSÓW. Jeśli dobrze odczytałam.
Zmarszczyłam brwi.
- Miałam okropny sen – jęknęłam.
- Z Draco? - podpowiedziała mi siostra. Kiwnęłam głową. Zauważyłam, że mama i ten chłopak wymieniają spojrzenia.
- Muszę je stąd zabrać, proszę panią – powiedział. - Ataki nie ustaną, dopóki nie znajdą się w bezpiecznym miejscu.